„Nie mogę znieść tego, że zlew jest zawsze pełen....” mruczę rano, niby do siebie, ale przecież do NIEGO mruczę w rzeczywistości. Bo czemu tak jest, że ja zawsze gotuję i jeszcze muszę zlew ogarniać? No?
„Jezu, czemu kubki po malinach nie są opłukane.....? Przecież potem trzeba to szorować drutem...” mamrocze do siebie ON, już zły, bo nad zmywakiem. Ale przecież mamrocze po to, żebym usłyszała, żebym się pokajała, że taka jestem nieuważna, że te kubki tak zostawiam, a przecież to takie proste, a ja taka nieuważna., a przecież wystarczyło wodą zalać, a teraz trzeba szorować, boże co za głupota.
Znacie? No, powiedzcie, że nie. :)
Nie uwierzę.
Może dotyczyć wszystkiego – dzieci, domu, pracy, pieniędzy, gotowania, zmywania, zakupów...Wszystkiego.
I to zawsze jest JEGO/JEJ wina. Nigdy tak naprawdę nasza. Bo przecież MY, to MY. My robimy. Planujemy. Sprzątamy, płacimy rachunki. A przy tym wszystko to z uśmiechem na twarzy, przechylając zgrabną kibić.
No to pobudka! Drogie JA – spójrz w lusterko! Zrób krótką listę tego, co ostatnio zrobiła ta druga strona. Listę tego rzekomego NIC, które tak Cie strasznie irytuje.
No i jak?
No tak. Wszystko jasne. Złość jest w pełni usprawiedliwiona. Bo wprawdzie poszedł po pomidory, ale nie domyślił się, że ma kupić też marchewkę, a miałaś zrobić ja na obiad. Nie zapytał. A mógł przecież.
Wprawdzie wstawił i powiesił pranie, ale wisi już od tygodnia. Nie zdjął. A ty omijasz pranie wzrokiem i ostentacyjnie wdychasz mijając suszarkę.
Złość. Złość i jeszcze raz złość. Rośnie w nas, jak zły chwast, jak perz, który niszczy swoimi korzeniami cały ogród.
Mówi się, że jak ludzie się kochają, to naczynia zmywają się same. Może i tak, ale moim zdaniem to zdarza się tylko wtedy, kiedy miłość jest młoda. Kiedy jeszcze nie zamieniliście się w wielobranżowe przedsiębiorstwo, powołane do obsługi domu i potomstwa. W takim przedsiębiorstwie wszystko musi działać, bo inaczej jedna maszyna może się przegrzać, pęknąć, zatrzeć się i wtedy cała fabryka staje. Albo zaczyna produkować buble.
Ale jest pocieszenie :) I nie bez powodu przywołuję tutaj metaforę fabryki. Bo w każdej fabryce jest plan, którego trzeba przestrzegać. Urlopy, zwolnienia, etaty. I dzięki temu wszystko działa.
Któregoś dnia, kiedy ciśnienie urosło nam już tak bardzo, że nie wiedzieliśmy, którędy je wypuścić, Marcin powiedział coś, co zmieniło całe nasze życie.
„Chciałbym ustalić, kto zmywa. Bo to sapanie i poczucie winy doprowadzi mnie do grobu”.
Cała nasza trójka spojrzała po sobie, a potem podzieliliśmy naszą fabrykę na działy. Na kartce A4 spisaliśmy umowę prawną, w której każdy członek rodziny zobowiązał się do działań na rzecz rodziny w danym zakresie.
Czy nasze życie stało się idealne? Nie.
Czy nasze życie stało się lepsze? Zdecydowanie tak!
A wiecie dlaczego? Bo nawet jeśli jedno z nas nie zrobi czegoś, to inni członkowie rodziny wyręczając go, mają poczucie, że POMAGAJĄ. Że właśnie „wyręczają”. Taka świadomość zmienia całkowicie optykę w działaniach. Myślisz „To nie mój obowiązek, ale kocham ją i dlatego jej pomogę!”
A jeśli ktoś zaniedba swój dział całkowicie, możesz z czystym sumieniem przyjść i pomachać umową. Bo umowa, to umowa.
A jak do tego dodacie jeszcze poranny uśmiech, który możecie ofiarować bliskim i poczujecie przez chwilę, że nie ma się gdzie śpieszyć....to hoho! Zobaczycie, co się stanie :)
Ale o tym, czy warto spędzić życie na podróży z punktu A do punktu B w kolejnej odsłonie.