Wysiadł prąd.
No, niby nie tak zupełnie, ale nagle w ścianie zaczęło iskrzyć, skwierczeć i dymić.
Jedną ręką szukaliśmy więc gaśnicy, a drugą wyłączaliśmy na przemian różne przełączniki w naszej tablicy elektrycznej.
Gaśnice okazały się złośliwymi stworzeniami. Zawsze stały w jednym miejscu, a tutaj nagle poszły na spacer. Zabrały swoje rzeczy i zniknęły. Mówiąc wprost – wyprowadziły się.
Marcin biegał po wszystkich pokojach, próbując przywabić uciekinierki, a Ula eksperymentowała z guzikami, próbując walczyć ze strachem przed spłonięciem i ze strachem przed wyłączeniem z prądu lodówki. Ja dzwoniłam na pogotowie elektryczne i negocjowałam cenę naszego ocalenia.
Już po paru minutach okazało się, że gaśnice po prostu chciały pobawić się w chowanego, a właściwa wajcha nie odcina od prądu lodówki.
Ale za to odpięła internet...
Siedzieliśmy ogłupiali i skamieniali. Każdy z nas przed otwartym laptopem, na którego ekranie rozpaczliwie topniała zawartość baterii.
„Zapisuj wszystko!” krzyknęliśmy jednogłośnie. Klawiatury zaklikały ostatnim rozpaczliwym klangorem, a potem zatrzasnęliśmy klapy laptopów.
Zapadła cisza.
Przez chwilę ważyliśmy ją w naszych głowach.
„No i co teraz??” zapytała Ula. „Co mam zrobić ze swoim życiem?”
„Ja bez netu nie pojadę” - odpowiedziałam.
Marcin w tym czasie przepinał kabelki, a ja sprawdzałam, ile jestem w stanie zrobić na nowej, wielkoekranowej komórce.
No i tak zostaliśmy – ludzie współczesnej epoki kamienia łupanego. Powoli ręce wyciągnęły nam się po książki, pogadaliśmy, pomyśleliśmy, Ugotowaliśmy obiad,
Już 6 godzin żyjemy bez internetu :) Ale żyjemy.
PS. Prąd podłączony. Żyjemy. Ale nie jest już tak fajnie :)
Pisała dla Was
Wasza Anka