Wysiadł prąd.
No, niby nie tak zupełnie, ale nagle w ścianie zaczęło iskrzyć, skwierczeć i dymić.
Jedną ręką szukaliśmy więc gaśnicy, a drugą wyłączaliśmy na przemian różne przełączniki w naszej tablicy elektrycznej.
Gaśnice okazały się złośliwymi stworzeniami. Zawsze stały w jednym miejscu, a tutaj nagle poszły na spacer. Zabrały swoje rzeczy i zniknęły. Mówiąc wprost – wyprowadziły się.
Marcin biegał po wszystkich pokojach, próbując przywabić uciekinierki, a Ula eksperymentowała z guzikami, próbując walczyć ze strachem przed spłonięciem i ze strachem przed wyłączeniem z prądu lodówki. Ja dzwoniłam na pogotowie elektryczne i negocjowałam cenę naszego ocalenia.
Już po paru minutach okazało się, że gaśnice po prostu chciały pobawić się w chowanego, a właściwa wajcha nie odcina od prądu lodówki.
Ale za to odpięła internet...
Siedzieliśmy ogłupiali i skamieniali. Każdy z nas przed otwartym laptopem, na którego ekranie rozpaczliwie topniała zawartość baterii.